Zazielenianie rzeczywistości
Greenwashing to termin, który ostatnio bardzo często kołacze się po mojej głowie i nie daje spokoju. Spotykam się z nim co chwilę. Ale co właściwie oznacza? Najprościej:
Greenwashing to “zazielenianie” produktu po to, żeby wpisywał się w ekotrend i lepiej się sprzedawał.
Ile razy spotkaliście się z produktem, który jest nazwany naturalnym, a w składzie naturalny jest wyciąg z jednej roślinki w jakiejś śladowej ilości? Albo z nadużywanym w nazewnictwie produktów hasłem “bio”, które w rzeczywistości jest puste, bo naturalnych wartości w nich nie znajdziesz?
Możliwość nazwania kosmetyku “naturalnym” czy “organicznym” w tym momencie nie jest jeszcze prawnie uregulowana, stąd częste nadużycia. I największa praca spoczywa konsumentach – zakupy trzeba robić z głową, jeśli nie chcemy zostać nabici w butelkę.
Inspiracja
Na liście moich artykułów na bloga już od dawna widnieje termin greenwashingu. Do napisania artykułu w tym tygodniu zmotywowała mnie obecność Resibo na targach kosmetycznych we Wrocławiu. Dni Urody i SPA odbyły się w ten weekend w Hali Stulecia. Pojawili się na nich producenci, dystrybutorzy, kosmetolodzy, kosmetyczki, wizażyści i po prostu – zainteresowani kosmetologią.
Nam się udało na nie trafić w ostatniej chwili. Ja, ze względów zdrowotnych, nie byłam obecna przez cały czas, ale nawet dwugodzinny pobyt dał mi wiele do myślenia. Dzisiaj, ku przestrodze, chciałabym Wam przedstawić dwa przykłady greenwashingu, z którymi spotkałam się na tragach.
I – ściema po całości
Na targach można było wypróbować na własnej skórze niektóre zabiegi. Ja wypróbowałam zabieg na dłonie – najpierw peeling enzymatyczny, potem gruboziarnista sól, a na koniec krem do rąk. Zainteresowałam się kremem do rąk i zapytałam o niego przedstawicielkę, zerknęłam na skład. Kiedy czytałam skład, Pani wtrąciła radośnie:
Tutaj z tyłu musimy pisać to, co nam każą, ale tak naprawdę to skład jest naturalny!
A naturalny skład to: woda, parafina, silikony i parabeny z dodatkiem gliceryny. Sama natura! I jeszcze “kazali nam kłamać na opakowaniu” – coś podobnego 🙂
II – greenwashing nieświadomy
Za drugim razem dałam się ponieść dyskusji nt. kosmetyków do włosów – kosmetyki azjatyckie, naturalne, podobno świetne. Przedstawicielka firmy pracuje w niej od niedawna, ale widzę, że jest pod ogromnym wrażeniem produktów, które sama sprzedaje, oraz firmy, w której pracuje – zainteresowało mnie to i chcę dowiedzieć się więcej.
Dowiaduję się, że produkty są totalnie ekologiczne – opakowania są zrobione z fusów po kawie:
Proszę zobaczyć – na butelce widać nawet ciemniejsze drobinki!
Zapala mi się czerwona lampka ostrzegawcza. Zaczynam przeglądać folder, a w nim informacje o niezliczonych certyfikatach:
Mnie najbardziej przekonują te wszystkie certyfikaty!
A mnie nie. Dlaczego? Dlatego, że wiele certyfikatów, znaków, atestów jest przyznawanych, jeśli po prostu odpowiednio się za nie zapłaci. Nie zawsze produkt musi spełniać odpowiednie parametry. Moja rozmówczyni jest ewidentnie niepocieszona.
Mnie jeszcze przekonuje to, czego kosmetyki nie zawierają!
I kolejna lista, tym razem składników, które źle kojarzą się konsumentom – parabeny, SLS-y, PEG-i itp. To częsty chwyt, więc sięgam po buteleczkę, żeby zapoznać się ze składem. I co ma w swoim składzie naturalny olejek kawowy? Na INCI składa się sześć nazw, w tym silikon na pierwszym miejscu, a olejek kawowy na ostatnim. Jeśli czytaliście artykuł Magdy na temat czytania składów, to doskonale wiecie, że składniki w INCI muszą być wymienione od występującego najczęściej do tego, którego w produkcie jest najmniej, natomiast składniki, których zawartość wynosi poniżej 1%, są przedstawione w dowolnej kolejności.
Widać, że dziewczyna sama dała się wciągnąć w marketingową pułapkę – nie ma jeszcze dostatecznego doświadczenia w branży kosmetycznej i nie wie, na co należy zwrócić uwagę. Dobitnie potwierdziła to kolejna rozmowa, tym razem bardziej towarzyska, po sąsiedzku:
Ale mieliśmy klientkę! Pytała nas, co szampon ma w składzie! A skąd my mamy wiedzieć, co szampon ma w składzie? My tylko wiemy, czego kosmetyki nie mają! No i wiemy, że mają olejek z kawy, a reszta to przecież wypełniacze i konserwanty…
No i cała zielona bajka w tym momencie zamieniła się w koszmar.
Bać się czy nie bać?
Spoglądając z dystansem na te historie, z wiedzą, którą posiadamy na temat kosmetyków, można potraktować je z przymrużeniem oka jako nieszkodliwe, a nawet żartobliwe. Ale zastanówmy się, jaki odsetek społeczeństwa dokonuje świadomych wyborów zakupowych? Jak bardzo działają na nas reklamy? Czy nie jest tak, że postrzegamy pewne marki jako naturalne, bio, a tak naprawdę nie mamy pewności co do składu ich produktów?
Kiedy odpowiemy sobie na te pytania, okazuje się, że takie osoby, jak przywołani handlowcy spotkani na targach mogą mieć realny wpływ na nasze codzienne decyzje. A nam pozostaje zachowanie zdrowego rozsądku i dokładniejsze przyglądanie się temu, co wrzucamy do koszyka.
Nam Pani od zabiegów na dłonie powiedziała, że mają od 15 do 30% składników naturalnych, ale to zależy chyba na jaką osobę się trafiło 😀 Bardzo ciekawy temat, w końcu pielęgnacja naturalna jest w modzie i masa firm to wykorzystuje :/
Dokładnie! I cierpią na tym uczciwi producenci, bo naturalne produkty są po prostu droższe, a jak działa reklama, to widać… Tam dużo Pań było, ale ten komentarz akurat rozłożył mnie na łopatki 😀