Minął czas jakiś i moje dziecko zaczęło namiętnie oglądać „Wiem, co jem” na TVN Style. I tak zaczęła się w naszym domu ekożywieniowa rewolucja.
Najpierw na zakupach moja kilkuletnia wówczas córka każdą rzecz, jaką wrzucałam do kosza natychmiast wyciągała i na głos czytała skład, szczególnie podkreślając wszystkie substancje, których nazwy zaczynały się od E i tym podobnych. Oczywiście, nie wiedziała jeszcze wtedy, że wiele z tych „E” produktów było pochodzenia naturalnego, więc podchodziła bardzo ortodoksyjnie do wszelkich tego rodzaju zapisów. I trafiło na fix do bolognese.
„Mamo, ty to dodajesz do naszego spaghetti?! – krzyknęła przerażona. – Już więcej go nie zjem”.
Cóż było robić? Z koszyka wszystkie podejrzane E wyrzuciłam, a w smartfonie zaczęłam kręcąc się z koszykiem po sklepie guglować przepisy na bolognese bez fixu. I tak oto wylądowały w nim jeszcze boczek, seler naciowy i czerwone wino. A zamiast mięsa wieprzowo-wołowego – czysta mielona wołowina. Do mojego sosu nie użyłam ani jednej sztucznej przyprawy. I choć po raz pierwszy w życiu zwykły sos do spaghetti gotowałam prawie tyle co moja mama bigos, to efekt… był nie do opowiedzenia.
I od tamtej pory, kiedy tylko jest to możliwe, zamieniam E na eko. Przeszkodą do osiągnięcia pełnego sukcesu jest permanentny brak czasu. Bo ekologia wymaga zwolnienia… i jeżdżenia z koszykiem po markecie trochę wolniej niż po autostradzie. Ale… wszystko jest do zrobienia!