Na pewno słyszeliście o Jose Mujica, byłym już prezydencie Urugwaju, który po wyborze postanowił mieszkać dalej w swoim własnym domu, a 90 procent swojej pensji oddawał na cele społeczne, bo jak twierdził – on sam ma wszystko, co mu niezbędne do życia i więcej nie potrzebuje. Media zachwycały się jego absolutnie undergroundową w dzisiejszym konsumpcyjnym świecie postawą. Ustąpił ze stanowiska w marcu tego roku.
A pamiętacie mój wpis o tym, że mniej znaczy więcej? Był o tym, że używamy zbyt dużo kosmetyków i detergentów nie w sensie wielkości, ale ilości “na jeden raz”. I o tym, że kremy Resibo są tak wydajne, że trzeba się nauczyć je stosować w naprawdę małych ilościach. Są MINIMALISTYCZNE. Zgodnie z filozofią firmy, chodzi bowiem o to, żeby przy minimalnej dozie osiągnąć maksymalną efektywność. To spójne także z filozofią minimalistyczną, której od pewnego czasu zaczynam się przyglądać. Na razie badawczo 😉
Ale trzeba przyznać, że są to postawy godne podziwu i… pozazdroszczenia. Jak powiedział guru idei minimalizmu Leo Babauta
“kluczem do minimalizmu jest odgadnięcie tego, co czyni cię szczęśliwym i pozbycie się całej reszty, aby w pewnym sensie „stworzyć czas” na to, co dla ciebie ważne”.
Minimalizm to coś, do czego z punktu widzenia ekologii warto dążyć. Ale przyznam, że dla mnie – uzależnionej od samochodu kobiety, której szafa wiecznie się nie domyka, ale ona wciąż nie ma się w co ubrać, która choć nie lubi gromadzić rzeczy, to i tak przy każdych kolejnych porządkach okazuje się, że jest w stanie nimi zapełnić solidny kontener na odpady – byłoby to ogromne wyzwanie. A z drugiej strony… jak inne stałoby się moje życie bez całego tego “nadmiaru”. Weźmy choćby tylko moją torebkę, w której dzisiaj:
7 razy szukałam kluczy do samochodu
3 razy szukałam kluczy do mieszkania
36 razy szukałam pomadki ochronnej
10 razy szukałam chusteczek higienicznych
1 raz, ale za to z wypiekami na twarzy (że zgubiłam) szukałam przez jakieś 10 minut telefonu.
W trakcie tych poszukiwań znalazłam:
kilkanaście razy nie te klucze, których szukałam
kilkanaście razy kosmetyczkę ewentualnie elementy jej zawartości, jak np. tampony
co najmniej kilka razy krem do rąk
ze dwa razy krople do oczu, które wypadły z kosmetyczki
raz dowód rejestracyjny samochodu, który powinien być w całkiem innej kieszeni.
A gdyby tak… włożyć do niej tylko te rzeczy, których na pewno będę potrzebować? No, tak… A co jeśli okaże się, że nagle będzie mi potrzebny krem do rąk (nie umiem się bez niego obyć po ich umyciu)? A co jeśli od siedzenia przy komputerze zapieką mnie oczy i będę chciała sięgnąć po krople? A co jeśli… Można tak wymieniać w nieskończoność, bo zwłaszcza wtedy, kiedy noszę shopper bag, naprawdę można w niej znaleźć przedziwne rzeczy.
A gdyby tak… z mojej szafy wyrzucić wszystkie rzeczy, w których nie chodziłam już dwa sezony? Niby zrobiłam to na początku roku, po remoncie. A jednak wciąż wydaje mi się, że jest ich za dużo w stosunku do faktu, że wiecznie nie ma co na siebie włożyć.
A gdyby tak… pozbyć się samochodu i chodzić pieszo? Miasto jest niewielkie, wszędzie da się dojść w kilkanaście minut szybkim marszem. No tak, ale kiedy w nocy córka mi się obudzi z bólem i trzeba jechać na pogotowie (bo wezwanie bez uzasadnienia jest płatne), to co? Taksówka? Naprawdę inaczej jest, kiedy ma się wtedy auto na podwórku…
A gdyby tak… Ech… Nie będę gdybać. Wygląda na to, że minimalizm mogę sobie dalej obserwować i podziwiać, ale z jego wdrożeniem może być mały kłopocik 😉 Z drugiej strony… jak radzi Leo Babauta, powinno się go wprowadzać małymi kroczkami. OK. To ja na początek zacznę od kosmetyków 😀