Dwie moje przyjaciółki rozmawiają o tym, że nie lubią myć samochodu. Jedna mówi: “No i nie zdążyłam pojechać na myjnię, i teraz jeżdżę brudnym”. Na to druga: “A ja to co tydzień daję auto do mycia mojemu młodemu i on ma frajdę, bo sobie dorabia, a ja mam zawsze czysty samochód”. Na to ta pierwsza, także matka syna: “No co ty? Że ja na to nie wpadłam!” Druga: “Nie mów, że jeszcze z tego nie korzystałaś”. Nagle przysłuchująca się temu wszystkiemu z rozbawieniem moja nastoletnia córka, przedrzeźniając trochę jedną i drugą, śmieje się i mówi głośno: “No co ty? Nie używałaś jeszcze tej funkcji?!”
Było z tego sporo śmiechu, gdy rozwinęłyśmy fantazję na temat funkcji, jakie mają dzieci. Sprzątanie, składanie prania, karmienie i wyprowadzenie zwierząt itd. 😉 Same zresztą wiecie, a jeśli nie wiecie, to szybko się nauczycie ich “obsługi” 😀
Pisząc to absolutnie nie zamierzam uprzedmiotowiać dzieci 😉 Wręcz przeciwnie – wykorzystywanie ich “funkcji” jest często dla nich świetną zabawą i nauką w jednym. Ale przypomniała mi się ta historia, bo… tak u ludzi, jak i w rzeczach, które kupuję, lubię wielofunkcyjność i wielokrotność. Chodzi o to, że lubię jak ktoś potrafi robić w pracy czy życiu więcej niż jedną rzecz (najlepiej duuużo więcej), a dla przedmiotów lubię znajdować inne zastosowania. Wtedy mam wrażenie, że jest to wszystko jest lepiej “wykorzystane”, a drugie życie rzeczy – jak już kiedyś pisałam – to coś naprawdę fajnego.
I nie musi to być koniecznie superpraktyczne 😉 Weźmy taką na przykład folię bąbelkową… Zawijamy w nią produkty, żeby je zabezpieczyć przed uszkodzeniem, a przecież nie od dzisiaj wiadomo, że pykanie tych małych pęcherzyków powietrza działa również antystresowo! Gdzieś nawet widziałam taką aplikację komputerową, na której wyklikujesz pęcherzyki. To już nie to samo, ale pokazuje dodatkową funkcję folii. A więc nie tylko zabezpiecza produkt, ale też ma wartość dodaną – można ją wykorzystać do rozładowania chwilowego napięcia 😉
Rzeczy, którym można dać drugie życie albo dodatkową funkcję, jest całkiem sporo, o czym świadczą różne pomysły na DIY (do it yourself – zrób to sam). Ostatnio widziałam na przykład świeczniki-lotosy zrobione z kawałka puszki i plastikowych łyżeczek świetnie zagospodarują resztki po imprezie na grillu 😉 Przytaczać innych pomysłów nie będę, bo da się ich znaleźć w sieci na pęczki. W każdym razie – chociaż ja sama nie mam czasu, to moje dziecko bardzo często tworzy takie różne cuda, np. szmacianą lalkę, która powstała na szkolny projekt, a do której zużyła np. kawałek niepotrzebnego metalowego wieszaka z pralni, fragmenty starego wianka komunijnego czy materiał z bluzki babci, z której babcia uszyła lalczyną sukienkę 😉
Tak sobie myślę, że ja to chyba z domu wyniosłam. Moja mama jest krawcową. Specjalistką od wszelkiego rodzaju przeróbek, która ciągle powtarza, że woli uszyć coś od nowa, niż przerabiać, ale… wciąż przerabia 🙂 Ta umiejętność była bezcenna w czasach komuny, kiedy wszystkiego brakowało i kiedy często nosiło się ubrania “po kimś”. Ale chętnie jest też wykorzystywana przez klientów mamy dzisiaj, bo każdy jest inny, a ciuchy z sieciówek – szyte według przeciętnych rozmiarów. W ten sposób mama daje drugie, a nawet trzecie życie również fajnym ubraniom wykopanym przez klientki w second-handach 😉 Taaak, coś w tym wynoszeniu z domu jest 🙂
Wracając jednak do meritum. Uwielbiam też np. wielofunkcyjność owoców czy warzyw. To, że cytryną możesz przyprawić rybę, wypić ją z wodą jako detoks, dodać nią smaku herbacie (a z torebek z herbaty zrobić okłady na zmęczone oczy) i… rozjaśnić skórę. To, że ogórek możesz ze smakiem zjeść na kanapce, zrobić pyszną mizerię do obiadu, ale też zaaplikować sobie plasterki na twarz jako świetną maseczkę dla cery tłustej. To, że kawę możesz z przyjemnością wypić, ale też zrobić sobie z niej peeling, np. dodając olejek Resibo. Właśnie w Resibo świetnie widać, wielofunkcyjność – i to, na jak różne sposoby można wykorzystać owoce, warzywa i rośliny. Magda pisała kiedyś o tym, że olejkiem pielęgnuje m.in. swoje włosy i teraz robię to też ja. Tu przypomina mi się np. jeszcze jedno, tym razem moje odkrycie – że krem odżywczy jest genialny na dekolt!!! To ta część nas, o której często w pielęgnacji się zapomina – zagubiona między twarzą a resztą ciała – nie “podchodzi” ani pod krem do twarzy, ani pod balsam do ciała, przez co wiele kobiet o niej zapomina. Ja w sumie aplikuję na dekolt jedno i drugie, ale… odkąd parę razy wycisnęło mi się za dużo kremu odżywczego i wklepałam go w dekolt – widzę różnicę (a wierzcie mi, że po czterdziestce różnicę naprawdę widać, jeśli coś działa) 😀 I to lubię!
PS Jeszcze dopisałabym coś o tym, że krem pod oczy jest świetny nie tylko na wory pod oczami, ale też jako ICE (in case of emergency) na spierzchnięte usta (też przypadkowe odkrycie po wyciśnięciu za dużej kropli), ale powiecie, że przeginam z tą reklamą Resibo, więc się powstrzymam hihi 😉