Po pierwsze, moje życie to film drogi. Uwielbiam zmieniać miejsca, jechać w długie trasy, poznawać nowych ludzi, rozmawiać z nimi, uczyć się czegoś nowego. Nie mogłabym z tego zrezygnować, a ze względu na pracę nie mogłabym sobie pozwolić np. na wielomiesięczną podróż rowerem. Chociaż kto wie? Może… kiedyś…
Po drugie, wiosną, latem i jesienią, kiedy tylko mogę, wsiadam na rower i jeżdżę. Mam swoją jedną ulubioną trasę. Nie wiem, czemu akurat wybrałam tę a nie inną, ale bardzo mi w niej odpowiada i długość (16 km), i jej układ – najpierw sześciokilometrowy rozbieg “po płaskim”, potem cztery kilometry małych wzniesień, ale na tyle stromych, by zdołać się zmęczyć, na koniec “nagroda” – powrót znów po płaskim, a czasem z górki przez bardzo malownicze pola i wsie.
Nie mogę się już doczekać wiosny, by znów powalczyć ze sobą na trasie.
Czemu nie jeżdżę zimą? Cóż, każdy ma jakieś słabości. Ja jestem okropnym zmarzluchem. Nienawidzę zimna, mrozu, bardzo łatwo marznę, więc nawet gdy myję sałatę, to zawsze pod przynajmniej letnią wodą, bo zaraz przeraźliwie bolą mnie stawy. I właśnie tu wreszcie przeszłam na ekologię. Zainstalowałam w mieszkaniu ogrzewanie gazowe, a miejski magistrat chce mi nawet za to częściowo zwrócić pieniądze jako że dołączyłam do grona ekologicznych obywateli także w życiu publicznym przestając wreszcie truć. Można więc powiedzieć, że jestem już dwiema nogami po eko-stronie. Segreguję odpady, pakuję kanapki w pudełka śniadaniowe, zamiast w folię, ogrzewam się ekologicznie, testuję wodę z kranu, zamiast mineralnej (ale powiem Wam, że wciąż nie mogę się przekonać do tego smaku), wreszcie z racji zbliżającej się wiosny zaczynam myśleć o ekojedzeniu. A jak wiadomo – wszystko zaczyna się od myśli 😉
MYŚLĘ sobie więc, że ta moja słabość do samochodu to coś takiego jak u niektórych podjadanie czasem słodyczy – też niezdrowe, też zatruwają organizm, ale za to ile przyjemności! 😉