Historia kołem się toczy

Moje dzieciństwo przypadło na początek lat dziewięćdziesiątych. Wychowałam się na wsi. Choć nie miałam gospodarstwa, rodzice uprawiali przydomowy ogródek. Nasz sad składał się z kilku jeszcze poniemieckich jabłonek i dwóch wiśni, które każdej wiosny rozkwitały pod oknami i na które uwielbiałam się wspinać. Pamiętam też moment, kiedy rodzice przestali uprawiać swój ogród. Pamiętam też argumenty, które i ja powielałam – po co się męczyć z jakimś ogródkiem, wyrywać chwasty, ślęczeć godzinami w niewygodnej pozycji, skoro w sklepach tyle pięknych owoców i warzyw, tańszych i dużo ładniejszych niż nasze parchate pomidory i podgryzane przez nornice rzodkiewki.

Podrastając, wszystko co tradycyjne (dziś powiedziałabym naturalne) uważałam za obciach równy noszeniu w zimie rajtuz i zakładaniu czapki. Masło zostało zastąpione margaryną, bo przecież zdrowsza i bez tego złego cholesterolu. Do rodzinnego menu weszły pomidory w puszkach, sosy w słoikach, mrożone mieszanki warzywne i mleko z kartonu, zamiast tego śmierdzącego prosto od krowy. Z biegiem lat zresztą coraz trudniej było na mojej wsi dostać mleko od krowy. Z politowaniem jako nastolatka spoglądałam na moją babcię, która uparcie na przydomowej działeczce uprawiała ziemniaki i “coś zielonego” do chleba. Jej piwnica co roku wzbogacała się o nowe przetwory. Moje tłumaczenia, że nikt  nie będzie jadł jej powideł na nic się nie zdały. Cóż, babcia ma swoje dziwne nawyki, naleciałości z czasów, kiedy niczego nie było w sklepach. Dobrze, że ja potrafię w pełni korzystać z dobrodziejstw cywilizacji – tak wtedy myślałam i przewracałam oczami, kiedy babcia myła słoiki i plastikowe pojemniki jednorazowe, bo “się przydadzą”.

A dziś żałuję, że nie umiem, tak jak moja babcia, uprawiać ogródka. Że zasłaniam się brakiem czasu, choć tak naprawdę brakuje mi determinacji. I umiejętności. Z tego powodu wydaję sporo pieniędzy i poświęcam sporo czasu, by pomidor nie smakował jak syntetyczny pokarm dla załogi statku kosmicznego z filmu sci-fi. Szukam parchatych jabłek i nieustannie próbuję wyhodować jakieś zioła na parapecie, pomimo że ogrodniczka ze mnie żadna. A we wszystkim tym jest trochę tęsknoty za smakami z dzieciństwa, które kiedyś, chyba pod wpływem burzy hormonów i kontestacji całego świata, wyparłam i uznałam za obciachowe. I żałuję, że tak trudno znaleźć jest w sklepach ogórki czy kapustę, które są kiszone, a nie zakwaszane. Dobrze, że mogę zawsze pojechać do babci i ogołocić jej piwnicę ze słoików. A babcia, chociaż cieszy się z tego plądrowania, kokieteryjnie pyta, czy chce mi się jechać taki kawał po ogórki, skoro ostatnio w sklepie widziała takie same za 1,50 zł. Nie, babciu, nie były takie same.

Udostępnij
Przypnij
Szepnij
KOMENTARZE

Co myślisz o artykule?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *