Mój tegoroczny urlop, który upływał w rytmie niespiesznej włóczęgi po polskich skansenach i parkach krajobrazowych, sprzyjał równie niespiesznej kontemplacji mojego życia. W wyniku tych rozmyślań doszłam do wniosku, że bardzo dużo pieniędzy wydaję na błahostki. Nie chodzi nawet o rzeczy typu buty, torebki czy kosmetyki.
Z tym zbieractwem już sobie całkiem dobrze radzę. Ale nadal sporą część wypłaty przejadam – kawki i lunche na mieście, przekąski na drogę, dobre piwko z przyjaciółmi… a z drugiej strony – nieprzemyślane, impulsywne zakupy rzeczy, których nie zdążę lub nie mam ochoty już jeść. Z nostalgią wspominam czasy studiów, gdy człowiek groszem nie śmierdział, a mimo to był jakoś zawsze najedzony i nawet na imprezę się zawsze fundusze znalazły. Tylko że za żadne skarby nie chciałabym wrócić do studenckiego sposobu odżywiania 😉
Postanowiłam więc przeprowadzić na sobie miesięczny eksperyment ekonomiczno-gastronomiczny, a oto jego założenia:
– mój dzienny budżet na jedzenie to 10 zł,
– dzienne limity mogą się kumulować lub przesuwać, lecz miesięczna pula nie może przekroczyć 300 zł,
– nie jem śmieci,
– z zasobów zgromadzonych w mojej kuchni przed rozpoczęciem eksperymentu korzystam tylko z przypraw, olejów i herbat,
– jeśli mam ochotę zjeść coś, czym jestem częstowana, nie odmawiam,
– jem, gdy jestem głodna.
Zaczęłam pierwszego września, a właściwie dzień wcześniej, robiąc kilkudniowe zapasy. To duża frajda, kiedy się wychodzi ze sklepu z siatami zakupów płacąc 20 zł. Siłą rzeczy jem dużo sezonowych warzyw, bo są zwyczajnie tanie, oraz kasz czy ryżu. Posiłki okazały się na tyle treściwe, że wystarczają mi 2-3 dziennie, aby czuć się najedzoną i pełną sił. Zwykle jedno danie wystarcza mi na 1,5-2 porcji. Nie jest to moje założenie, po prostu nie umiem jeszcze wycyrklować odpowiedniej ilości składników. Bardzo zasmakowały mi proste dania, składające się z kilku ledwie składników, które zaskakują jednocześnie sporą ilością kombinacji. Dodatkowo kasze fantastycznie wpływają na moje trawienie, więc przerobienie dużej ilości warzyw nie przysparza moim jelitom problemów.
Oto mój jadłospis:
środa – zrobiłam zapasy warzyw, ryżu i kaszy na kwotę ponad 20 zł
czwartek
śniadanie – kasza jaglana z surowymi pomidorami w oliwie (druga porcja na lunch)
obiad – domowe kopytka w czasie wizyty u babci
kolacja – dal (gotowane do miękkości ziemniaki z grochem) z marchewką i ryżem z kurkumą
piątek
śniadanie – dal, już bez ryżu
obiad – kasza gryczana z duszoną cukinią
kolacja – domowa szarlotka, orzechy nerkowca (poczęstunek na spotkaniu pracowniczym)
sobota
śniadanie – mix kaszy gryczanej i ryżu z duszoną cebulką
przekąska – batonik i woda na stacji benzynowej – wydane 5 zł
niedziela
śniadanie – kasza gryczana z duszoną cukinią i papryką
zakupy na kwotę 16 zł
obiadokolacja – leczo z 2 kromkami chleba żytniego
poniedziałek
śniadanie – zupa dyniowa krem
przekąska – 2 kromki chleba z oliwą czosnkową
obiadokolacja – leczo
wtorek
śniadanie – kasza bulgur
Jestem jeszcze przed obiadem, popijam herbatkę w kawiarni (9 zł). Do końca dnia zostaje mi niecałe 15 zł do wydania, a w lodówce czeka na mnie ugotowana cieciorka, porcja zupy i sałatka warzywna.
Do tej pory jestem zadowolona z przebiegu eksperymentu. Jestem najedzona, a chęć stołowania się na mieście przeszła zupełnie. Kluczem okazało się gotowanie z jednodniowym zapasem. Wiedząc, że w lodówce czeka na mnie własnoręcznie stworzone danie, łatwiej rezygnuje się z jedzenia na mieście, zwłaszcza że ciężko jest znaleźć coś smacznego przy małym budżecie.