Jeszcze sto lat temu symbolem kulinarnego luksusu były rafinowane produkty takie jak mąka czy cukier. Bogactwo na stołach wyrażało się poprzez potrawy mięsne. W tym samym czasie wiejska biedota korzystała z dzikich roślin, darów lasu, warzyw sianych na poplon czy pospolitych chwastów, aby uzupełnić niedobory pokarmowe i uchronić się przed głodem. Moja babcia jako przysmak swojego dzieciństwa podaje smażoną lebiodę z ziemniakami.
Dziś uznano by to pewnie za bardzo hipsterską potrawę, bowiem w kulinarnych modach dokonał się zwrot o 180 stopni. Produkty wysoce przetworzone znajdziemy na najniższych półkach. Tanie produkty wzbogacane są ogromnymi ilościami cukru, który niegdyś uważany był za towar luksusowy. Jednocześnie w restauracjach możemy skosztować zupy z brukwi, pasternak, puree z topinamburu i pieczoną skorzonerę, zwaną niegdyś bardziej swojsko wężymordem.
Lubię wynajdywać takie perełki. Zapomniane warzywa, które są równie swojskie co egzotyczne. Tak też poznałam się bliżej z portulaką warzywną – niepozornym chwastem, który ma dużo więcej dobrego do zaoferowania niż mógłby sugerować jego lichy wygląd. Wyglądem przypomina roszponkę, chociaż liście są od niej bardziej mięsiste. W smaku najbliżej jej do szczawiu, chociaż kwasowość ta jest dużo subtelniejsza. Doskonale komponuje się z ogórkami, jako dodatek do sałatek, past warzywnych czy twarożku. Liście można przygotowywać jak szpinak, grube łodygi jak szparagi, a kwiatki przyrządzać podobnie jak kapary.
Działanie zdrowotne portulaki to głównie ułatwienie procesów trawiennych – polecana jest przy zgadze. Ma dużą zawartość kwasów omega 3, witaminy A i C, wapń i magnez. Jak przystało na chwast, jest mało wymagająca w uprawie i z powodzeniem może zastąpić inne zielone listki w kuchennych wariacjach.