I tak mój parapet stał się królestwem aloesu.
Roślina ta jest sukulentem, co znaczy, że gromadzi w swoich liściach wodę. Z tego powodu owe liście są mięsiste, po przecięciu gęsto wypływa z nich wodnisty płyn. I co dla mnie najistotniejsze – aloes wytrzymuje bez podlewania bardzo długo. Naprawdę długo. Co ważne, im więcej czasu minęło od ostatniego podlania, tym silniej skoncentrowane są lecznicze substancje w nim zawarte, a jest ich ponad 200.
Aloes zdecydowanie nie jest darmozjadem. W moim domu służy przede wszystkim jako podręczna apteczka. Znacznie przyspiesza proces gojenia – szczególnie dobrze radzi sobie z oparzeniami, otarciami, odciskami i bąblami po ukąszeniach owadów. Wystarczy uciąć plasterek liścia, obrać go z wierzchniej skórki i przyłożyć na ranę. Można też używać wydostającego się soku.
Jeśli nie macie pod ręką maści, a czujecie, że na wardze zaczyna tworzyć się opryszczka, również możecie ją potraktować aloesem.
Stosowany wewnętrznie ma właściwości przeczyszczające, sprawdza się przy zaparciach – jako środek doraźny. Nalewki z aloesu – na spirytusie czy winie – wzmacniają odporność organizmu, świetnie sprawdzają się w momentach jego obniżenia – zimą, przy długotrwałych stresach, chorobach przewlekłych czy rekonwalescencji.
Ta niepozorna roślina od blisko 5000 lat znana jest ze swoich dobroczynnych właściwości i w wielu poradnikach ziołoleczniczych znajdziecie przepisy na domowe preparaty z aloesu – zarówno te kosmetyczne (kremy, maseczki), jak i stricte lecznicze. Warto mieć kilka doniczek w domu, gdyż jak pokazuje moja historia, ich uprawa jest naprawdę prosta.